Chciałbym podzielić się z wami garścią subiektywnych przemyśleń i mam nadzieję sprowokować dyskusję. Brak znaku zapytania na końcu ostatniego zdania wcale nie będzie oznaczać, że temat uważam za zamknięty, a wprost przeciwnie :P
Nie mieliście nigdy wrażenia, że współczesne Zachodnie społeczeństwa rozdzierane są przez paradoksy?
Żyjemy w świecie w którym kultem otacza się indywidualizm. Wzorcowa jednostka to taka, która samemu definiuje własną drogę życiową. Zadawanie pytań i kwestionowanie wartości, poglądów, postaw uchodzi za cnotę. Powinniśmy mieć własne zdanie od wczesnego dzieciństwa i dążyć ku karierze oraz samorealizacji, czymkolwiek one są.
Z drugiej jednak strony - im więcej indywidualizmu - tym bardziej samotni jesteśmy. Żyjemy w wielkich miastach codziennie mijając anonimowy, goniący za swoimi sprawami tłum. Nie łączy nas religia, świątynie są puste. Częściej niż w kościele widujemy się w marketach.
Obecnie już nie mówi się, że ktoś pracuje; praca została wyparta przez karierę. A kogo mamy przed oczami słysząc słowo kariera? Dyrektora, biznesmena, menadżera; niezmiennie kogoś na szczycie drabiny zawodowej, kto pracuje bo lubi, nie bo musi. Tymczasem większość ludzi pracuje by utrzymać się przy życiu, często wykonując prace z konieczności, nie z zamiłowania. Reklamy pełne są uśmiechniętych rodzin, podczas gdy kładzie nam się do głowy model rodziny 2+1 i zasadę: wpierw kariera, później dzieci. Z tym że jak już mówiłem, karierę rodem z kolorowych magazynów robią nieliczni.
W sobotnie noce nawiedzamy dyskoteki i puby by poznać nowych ludzi, a wcześniej znieczulić się alkoholem. Cóż za paradoks: by czuć się dobrze i luźno musimy przestać być sobą, poluzować hamulce, by wypaść dobrze przed podobnymi nam indywidualistami. Indywidualistami, których indywidualizm wcale nie przynosi oczekiwanego szczęścia, skoro gabinety psychiatrów, terapeutów i wszelakich anonimowych uzależnionych pękają w szwach.
Aż przypomina się poemat Ligottiego - nobody is anybody.