Świat oszalał na punkcie Waliszewskiej - na FB jakaś kosmiczna liczba "lubiących", jej prace można oglądać repostowane nawet na blogach, których o jakiekolwiek związki z "ciemniejszą stroną" nikt by nie podejrzewał. Czyli - fejm. Czyli - można byłoby znów zacząć w tej eksplozji zainteresowania różnych środowisk upatrywać objawu "kiczu" - tyle, że w wypadku Waliszewskiej gra z kiczem jest bardzo świadoma i przewrotna, a jednocześnie wciąż są to prace, od których skóra cierpnie na karku. Trudno określić, gdzie w jej obrazach zaczyna się dosłowność, gdzie upiorny żart, gdzie metafora, gdzie czysta ciemność, a gdzie łobuzerska zgrywa. Gdzie mała dziewczynka, malująca proste, naiwne koszmarne obrazki wyciagnięte z otchłani podświadomości, a gdzie dojrzała kobieta-samoświadoma artystka podejmująca grę z tym, co nienazywalne. Napięcia pomiędzy tym, co w jej twórczości tak bardzo kontrastuje, co nie przystaje, są fascynujące, a jednocześnie - czasami - trudne do zniesienia.
Wiem, w temacie o Beksińskim napisałem, że coraz więcej wątpliwości budzi we mnie "wartościowanie", ale w tym wypadku w kwestii "pesymizmu" i tego, jak coś na mnie osobiście działa, to "po młodzieżowemu" mówiąc, jeżeli Beksiński jest jak bomba kasetowa, to Waliszewska jest jak ładunek nuklearny.