Postautor: seahorse » 04 kwie 2015, 23:45
Myślę, że przeświadczenie, że świat, w który jesteśmy wrzuceni jest jednocześnie dosadnie realny, namacalny i dogłębnie nierealny, złudny - pomimo pozornej sprzeczności wewnętrznej - jest intuicyjnie właściwym ujęciem jego samego i naszej w nim pozycji. O ile oczywiście realność i nierealność nie są rozumiane jako proste przeciwieństwa, ale dotyczą komplementarnych aspektów bycia.
Z jednej strony codzienność naszego życia jest czymś trywialnie rzeczywistym, czymś nie do odparcia jako istnienie tu-i-teraz. Nasze organizmy są uwikłane w biosferę tej planety i nadbudowane nad niej kultury naszego gatunku. Jesteśmy uwikłani w to, co się dzieje poza nami, i co dzieje się realnie według swoich prawideł lub według ich braku. Oddziałuje to na nas, a my na to reagujemy. Realność tej interakcji jest określona z jednej strony przez realność i nieodpartość rozgrywanych w nas emocji (czy jest coś bardziej rzeczywistego, niż ból spowodowany uderzeniem się o kawałek zewnętrznego świata?), a z drugiej przez realność naszych działań (jeśli coś robimy, to ma to swoje zewnętrzne skutki). Realność samego świata jest określona z kolei przez jego konstytucyjną niezależność od naszej percepcji i od naszych widzimisię (świat jest taki, jaki jest, a nie taki, jakim byśmy go chcieli). Obiektywność naszej percepcji jest natomiast określona przez osiągalną przez nas, choćby i ułomną, skuteczność rozumienia mechanizmów takiego świata (dzięki której budujemy wiedzę naukową i osiągamy postęp technologiczny, ale też dzięki której zwyczajnie żyjemy i dzięki której zwyczajnie żyli nasi prehistoryczni przodkowie). Taka realność i taka obiektywność są czymś nieodpartym, czymś od czego nawet nie ma ucieczki w iluzję - kto nawet i będzie chciał tylko śnić, tego rzeczywistość prędzej czy później brutalnie obudzi.
Z drugiej strony poruszamy się jedynie w obrębie powierzchni zjawisk, dotykając jedynie ich częściowych aspektów i modelując je podług swoich możliwości poznania, narzucając częstokroć na nie swój sposób rozumienia, przygodny tak biologicznie, jak i kulturowo. Żyjemy jedynie na powierzchni tej planety i wiemy już z całą pewnością, że ona sama jest znikomym pyłkiem w galaktyce, będącej samej znikomym pyłkiem w kosmosie. Zaś nasz czas na niej to jakiś śmieszny wycinek czasu kosmicznego. Sam kosmos zresztą, ze swoją czasoprzestrzenią i kotłującą się w niej energią, wydaje się czymś przygodnym, i niewykluczone, że czymś równie relatywnie znikomym względem czegoś wobec niego zewnętrznego, czego już z pewnością pojąć nie jesteśmy w stanie, bo i nie po to powstały nasze umysły. Samych siebie rozumiemy niewiele, a i to, co rozumiemy, te naturalne bądź wrodzone mniemania, które mamy o sobie wydają się czymś zupełnie chybionym, czymś każącym nam tylko tak uparcie i panicznie zajmować się sprawami tych kawałków materii, na które składa się nasze ciało oraz ciała tych, o których mówimy, że są nam najbliżsi. Czymś, co nam despotycznie rozkazuje przejmować się tymi znikomymi i bezcelowymi procesami przemiany materii błąkającej się po Ziemi. I czymś, co nas mami, że jesteśmy kimś, kto o tym decyduje. Na domiar złego, co chwilę okazuje się, że to, co przyjmowaliśmy - świadomie bądź nieświadomie - jako pewnik, rozpada się na naszych oczach. Ta znikomość, ta powierzchowność, ta niepewność - to wszystko składa się na nierealność naszego doświadczenia świata, której doświadczamy jednak boleśnie realnie.