Vulpes Inculta pisze:Antynatalista, w przeciwieństwie do natalisty, nie podejmuje żadnego działania
Taka kategoria ontologiczna jak działanie jest, wbrew może wstępnej intuicji, niejednoznaczna. Poniekąd każdy wybór mający wpływ na interakcję ze światem można uznać za działanie, nawet jeśli polega na jakiegoś rodzaju zaniechaniu. Zaniechanie odnosi się bowiem do sposobu opisu świata, a nie jest jakimś bezspornym faktem - np. zaniechanie jedzenia posiłków jest działaniem przystąpienia do postu, a zaniechanie postu odbywa się poprzez działanie, jakim jest jedzenie; zatrzymanie samochodu na drodze można równie dobrze traktować jako działanie zahamowania, jak i zaniechanie jazdy; rozpoczęcie jazdy jako działanie ruszenia, jak i zaniechanie postoju. Wprawdzie o niektórych działaniach w sposób bardziej naturalny, zdroworozsądkowy mówi się jako o działaniach, a w przypadku innych brzmi to nienaturalnie. Naturalnie jest wtedy, kiedy działanie przerywa pewien spodziewany dalszy ciąg jakiegoś procesu lub dalszy jego brak, a wydaje się to być coś niezależnego od tego, czy traktujemy to jednocześnie jako zaniechanie czy też nie - np. kiedy ktoś oddycha, to raczej nie powiemy, że z każdą sekundą podejmuje działanie oddychania, ale kiedy wstrzyma oddech przed skokiem do wody (zaniecha oddychania), już raczej bardziej określimy to jako działanie. Więc jeśli nawet mielibyśmy zignorować tę niezbywalną niejednoznaczność działania i zdać się na ową intuicję spodziewania się, to nie jestem pewien, czy akurat antynataliści wyszliby z tego obronną ręką. Patrząc po typowości, normalności i naturalności ludzie, gdy dorosną, płodzą potomstwo - rezygnacja z tego wydaje się być więc raczej pewnym czynnym aktem odstąpienia od tego naturalnego procesu, a więc - wedle intuicji o której mowa - to właśnie oni podejmują działanie, a reszta machinalnie uczestniczy w trwającym procesie rozrodu.
Jakby nie było, sprawa i tak jest etycznie nieistotna, ponieważ w etyce działanie liczy się w takim samym stopniu, jak i niedziałanie. Jeśli rozważamy etykę w kategoriach dokonywania wyborów (etycznych) w określonych sytuacjach (etycznych), to liczy się dobro (mniejsza w tej chwili o jego kryterium) wyboru, a nie to, czy jego efektem jest jakieś działanie czy też niedziałanie. Jeśli przyjdzie do mnie znajomy i zacznie mnie namawiać do morderstwa, a ja nie podejmę takiego działania, to takie niedziałanie będzie etycznie dobre. Jeśli natomiast podczas spaceru nad rzeką zauważę, że tonie w niej dziecko, to niepodjęcie działania, które miałoby coś z tym faktem zrobić będzie etycznie złe. I nie ma tu specjalnie znaczenia, czy niezgodę na propozycję znajomego uznam za działanie odmowy, a kontynuację spaceru za działanie pójścia dalej.
Nie chcę przez to powiedzieć, że człowiek robi źle, kiedy - że się tak kolokwialnie wyrażę - nie robi dzieci. Być może nawet robi dobrze. Chodzi mi wszakże jedynie o to, że kwestia tego, że nie jest to działanie jest dyskusyjna, a ponadto nie ma jako taka w tej materii znaczenia.
Vulpes Inculta pisze:Nie ma żadnej sytuacji, w której spłodzenie dziecka byłoby lepsze niż niepłodzenie
Jeśli rozważamy rzecz w kategoriach utylitarystycznych (a zdaje się, że ta linia jest podstawową dla antynatalistów odwołujących się do powodowania czy narażania na cierpienie), to w zasadzie co do dowolnej kategorii czynu (płodzenie dzieci, picie herbaty, koszenie trawnika, ratowanie staruszki z pożaru, rzucanie w kogoś siekierą) można wymyślić sytuację, w której jego zaniechanie bądź podjęcie będzie lepsze lub gorsze niż - odpowiednio - podjęcie go bądź zaniechanie. Nie trzeba zresztą jakoś specjalnie silić wyobraźni, ogólna recepta jest dość prosta. Wystarczy podać sytuację, w której jakiś psychopata (alternatywnie: filantrop) powie nam, że jeśli to coś zrobimy lub zaniechamy (wedle uznania), to on zrobi coś gorszego (alternatywnie: lepszego). Czyli na przykład przychodzi jakiś świr i mówi: "Jeśli w ciągu roku nie spłodzisz dziecka, to ja zamorduję/zgwałcę/spłodzę dwoje dzieci" (jak komuś mało, to niech będzie 5, 10, 15, ile kto chce). To jest oczywiście ogólny argument pokazujący, że z utylitaryzmem jako takim jest zasadniczo coś nie do końca za fajnie, ale w szczególności stosuje się i do argumentowania za bezwarunkowym antynatalizmem poprzez utylitaryzm. Jasna też sprawa, że to jest tylko niezbyt życiowy eksperyment myślowy, ale jednak zasadność tezy wyjściowej podważa (o ile - powtarzam - rozumieć ją faktycznie ściśle bezwarunkowo i utylitarystycznie).
Poza tym, patrząc w dalszym ciągu utylitarystycznie na antynatalistyczną utopię: załóżmy, że nagle wszyscy żyjący ludzie decydują się na zaprzestanie rozmnażania albo na skutek jakiegoś wirusa stają się bezpłodni. Czy wymierające przez najbliższe dekady społeczeństwo ludzkie, składające się ostatecznie, za kilkadziesiąt lat, z setek milionów trzęsących się, chorowitych staruszków będzie w stanie łagodnie doczekać swojej śmierci w środowisku, które nie będzie im już zapewniało jakości życia, jaką zapewnić może tylko kultura żywa, młoda i perspektywiczna? To jest znowuż rzecz jasna skrajny scenariusz, ale czy jakiekolwiek bardziej wyobrażalne jego wariacje nie są w mniejszym stopniu obarczone tym samym problemem? Świat bez ludzi to może i jest wizja sympatyczna, ale czy da się do niego przejść inaczej niż przez mękę przyszłych pokoleń? Wyobrażam sobie jakiś wariant posthumanistyczny, w którym opiekę nad ostatnimi przedstawicielami naszego gatunku przejmują wyspecjalizowane roboty, które po śmierci ostatniego człowieka dokonują masowej autodestrukcji, ale to jednak nie dość, że jest antynatalistyczna utopia, to jeszcze technologicznie optymistyczne science-fiction.